Jak trudno wypuścić z rąk. Ten przymus. To muszę.
Rozewrzeć sztywne palce. Dziwnie mocne, choć pełne obolałych stawów.
Dać wolność. Pożegnać, jak babie lato nie tak dawno.
Muszę.
Dziś.
Coś.
Zrobić.
xxx
Ciało unoszone lawiną kaszlu.
Na pewno coś się uda. Choć drobną rzecz.
Wariactwo gorąca, skaczącego po mnie niczym letnie, łąkowe koniki. Po jego susach zostają jamki dreszczy. Zimno. Gorąco. Zimno. W jednym, przygasłym istnieniu.
Czy od tego tańca pęka mi głowa?
Ale! Może jednak uda się coś. Choć małe coś. Sprzątnąć biurko?
Fale przetaczające się przez czoło. Mała, poddaszowa łódeczka to wznosi się, to opada.
Płyny i śluzy. Gorący, imbirowy napar i czarnobzowy sok. Krążą. Przepływają. Wyciekają.
Ból i szum. Szum i ból.
Opisać to, uchwycić. Nie będzie zmarnowane.
xxx
Leżeć w łóżku i bujać wzrokiem w nieskończenie przestrzennej, leszczynowej złocistości tuż za oknem… Dostrzegać w niej białe płatki i sikorki. O! I czerwoną czapeczkę dzięcioła!
Może godzina, z trudem dwie. Ale cały dzień? Tak, by doczekać puszczykowych jęków znad osuwiska? Pozwolić sobie na to? Po prostu leżeć i patrzeć, obłożona puchatymi, szczęśliwymi termoforkami?
xxx
Nie. Niepokój. Czas wycieka ze mnie jak resztki sił. Przesącza między palcami. Choć zaciskam je w pięść – znajduje szpary ucieczki.
xxx
Mam przeczucie, że jeśli pozwolę…