Przejdź do treści
Strona główna » rozpamiętnik » niespodziewanie przywędrowałam do potoku

niespodziewanie przywędrowałam do potoku

Niespodziewanie przywędrowałam do potoku. Nie pamiętałam go. Tak bliska odpowiedź na moją rzeczną tęsknotę. Zanurzam się w półcień wąwozu.

Czuję. Ciepło zachodzącego słońca na twarzy. Chłód bijący od lodowatej, rozpędzonej wody. Zapach ziemi. Wilgotnej, grzybiastej, niedostrzegalnie dla wzroku parującej. Ból kolana po uderzeniu o gałąź, kiedy zjechałam po zeszło-liściastym zboczu. Ostrokanciasty kamyk. Wykorzystał okazję i wskoczył mi do buta.

Widzę. Ze zboczy spływają wodospady rdzawych, zasuszonych paproci. Ich zastygnięcie zaskakująco współgra z tym, co rozgrywa się poniżej.

Mrużę oczy przed potęgą zachodzącego słońca i wtedy słyszę bardziej. Taki niewielki, górski potok. Jego wody nie są obfite. Nie roztrzaskują się o skały spadając z dużej wysokości. A jednak jego szum jest… ogłuszający. Szybko pojmuję – to on tu panuje. Dominuje. Zagłusza i pochłania wszelkie inne dźwięki. Nie słyszę nawet wron, których donośne krra, krraaa, krraa – towarzyszyło mi całą drogę. Dopóki nie zeszłam do Jego krainy…

Zerkając spod przymkniętych powiek na białą kulę słońca, staram się uchwycić rytm, melodię. Próbuję rozróżnić dźwięki. Nie jest to łatwe. Jeszcze trudniejsze jest ubranie tego w słowa. Jak oddzielić dźwięk od obrazu? Te przepływy, gulgotania, pojedyncze, głuche dudnienia. Czasem udaje mi się wychwycić pluśnięcie. Po mojej prawej stronie dźwięk jest bardziej figlarny, delikatny, po lewej – mocniejszy, to tu zdarzają się pluśnięcia.

Słońce wciąż oślepia bielą, choć już nie grzeje. Palce mam zmarznięte, łatwo przejmują od potoku lodowate zimno. Przeszywa mnie dreszcz. Czuję, że chłodem obdarowała mnie również liściasta, wilgotna ziemia. Słońce rozlało się zimnym lśnieniem na chmury. Pora wracać.