Przejdź do treści
Strona główna » rozpamiętnik » rześkie, chlupoczące wodą

rześkie, chlupoczące wodą

Rześkie, chlupoczące wodą w kaloszach lipce. Pachnące rozgrzaną żywicą sierpnie. Wszystkie spędzałam w domku zanurzonym między drzewami. Od zawsze. Pamiętam takie zdjęcie, na którym dwa małe szkraby, jeden z jasnymi a drugi z ciemnymi włoskami, uśmiechają się radośnie zza belek kojca. Ja z kuzynką. Kojec zrobił nasz dziadek, żebyśmy były bezpieczne. Kochałam go bezgranicznie, pewnie już wtedy. On też zbudował drewniany dom, wyrastający za kojcem.

To tam pokochałam i las. Tam wykluło się we mnie marzenie, nabrzmiewające barwami z roku na rok.

Spędzić w lesie wszystkie pory roku. Móc obserwować, jak powoli, każdego dnia, przyroda się zmienia. Czuć jej piękno w różnomiesięcznych odsłonach. Poznać dźwięki sinych, listopadowych poranków. Styczniowych nocy oprószonych księżycem. Wdychać zapach wczesnej wiosny, rozpulchnionej topniejącym śniegiem i błotem. Być tu codziennie. Conocnie. Cowieczornie. Towarzyszyć w przemianie. Stać się jej częścią.

Jednak miałam tylko swoje marzenie i wyobraźnię. Poza latem – pozostałe pory roku spędzałam na wygnaniu.  

Smak łez, kiedy żegnałam rozległą Leszczynę, z którą co rano piłam kawę z cynamonem. Opiekunkę pierwszych i drugich prób twórczych. Odwiedzałam ją przez cały rok. Patrzyłam, jak zieleń jej szorstkich, okrągłych liści abdykuje na rzecz złocistości i brązów; brodziłam w ich szeleście. Jednak byłam tu już tylko gościem. Po wyjeździe do miasta czułam, że przestaję być częścią tego Miejsca. Choć nosiłam Je nieustannie w sercu i długo w pamięci.

Moja jesienna głowa była spokojna i wyczyszczona z nadmiaru. Było w niej tyle przestrzeni, ile potrzeba. Ile ja potrzebuję. Miasto pożerało tę pustkę błyskawicznie… Tak skutecznie i nieuchronnie, że już z początkiem zimy Leszczyna z rzadka pojawiała się w moich tęsknotach. Choć… może to była ochrona? Może nieuświadomiona wola przetrwania pozwalała mi w ten sposób nie oszaleć ze smutku? 

Wspomnienia powracają nieoczekiwanie. Jak ostrzeżenie. Żebym już nigdy nie zapomniała, czego potrzebuję. Żeby oddychać głęboko. Aby w mojej głowie zdołał się rozpostrzeć jasny, słoneczny pokój. Wystarczająco przestronny do tańca i odpowiednio intymny, by – kiedy trzeba – przytulić się w nim do siebie i zwinąć w kłębek. W którym mogę milczeć. Nasłuchiwać mojego prawdziwego głosu.

Czy może tak być, że znowu zapomnę, gdzie wybrzmiewa moje prawdziwe imię?

Kiedy siedzę w ciepłej kuchni, moje stopy uziemia drewniana podłoga
i słucham ognia trzaskającego w piecu – nie wydaje się to już możliwe. Kiedy wzrok ucieka od ekranu i znajduje ulgę wśród niewysokich szczytów za oknem. Wciąż, mimo późnej jesieni, płoną żółtopomarańczowym ogniem. Kiedy widzę stadko sikorek przelatujące od uschniętego świerka (trudno mi myśleć o nim, że jest martwy, skoro każdego dnia kotłuje się na nim tyle życia!) do starej, pokurczonej śliwy. Kiedy zaskakuje mnie głośne stukanie maleńkich dziobków w drewniane ściany. Kiedy w całym domu unosi się słodki zapach jaglanych placuszków, które za chwilę, wraz z usmażonymi pod koniec sierpnia śliwkowymi powidłami, nakarmią nasze ciała i dusze. Kiedy zmęczone pisaniem dłonie, odpoczywają zanurzone w ciepłym, kocim futerku. 

Nie, to się już nie zdarzy. Nie wyprę tego. Kilka cykli wiosen, lat, jesieni i zim, które spędziłam w tym Zjednoczeniu – wrosły we mnie na trwałe. 

Wdzięczność. W takich momentach czuję ją silniej niż zwykle.

Do dziadka. Za ten kojec i pierwsze, wspólnie wbijane gwoździe. Asekurowanie w czasie wspinaczki na starego buka.

Do rodziców, którzy zawozili mnie do tego lasu, zamiast posyłać na kolonie.

Do babci, z którą wędrowałam przez las, śpiewając na całe gardło „O mój rozmarynie…” i „Wojenko, wojenko…”.

Do Leszczyny. Do lodowatej rzecznej wody, która wypłukała ze mnie anginy. Do wszystkich zaprzyjaźnionych kotów, chodzących ze mną na spacery.
Do piskląt sowy, które pozwalały się podglądać na strychu sąsiada. Do Babiej Góry za jej piękno, trwające niewzruszenie na horyzoncie.

Do siebie wreszcie. Żyjąc tyle lat z dala od lasu, nie poddałam się. Odnalazłam w sobie tę odrobinę przestrzeni, nie pochłoniętą przez miasto. Pozbierałam całą siłę, aby się w niej rozgościć i zacząć ją powiększać. Ostatecznie, wbrew wygodzie, tak zwanemu zdrowemu rozsądkowi i potocznym opiniom – spełniłam marzenie, które nosiłam pod sercem od dzieciństwa. Splotłam moje życie z rytmem przyrody. Nierozplątywalnie. Zamieszkałam na zboczu góry, wśród drzew, gili, saren i lisów. A kiedy nadchodzi ta ukochana pora roku, cała w pąsach, brązach i szafranach, rozbrzmiewająca rykiem jeleni – już nie muszę się pakować. Mogę ze spokojem rozpalić ogień i ugotować kompot z jabłek. A potem otulić się ciepłym kocem i usiąść na werandzie z parującym kubkiem.

Moja dusza powoli zapomina o głodzie…