Przejdź do treści
Strona główna » rozpamiętnik » wyprawa

wyprawa

Wyprawa do lasu bez celu, bez mapy i poza czasem. Poza (człowieczymi) ścieżkami. Podążanie pełne nieustannych wyborów, które wybiera jedynie moja intuicja i zaciekawienie. Niezwykłym światłocieniem. Szmerem spadającej wody. Z daleka bielejącym rozkuciem drzewa. Ścieżką dzików i jeleni. Bębnieniem dzięcioła. Ilu rzeczy dzięki temu nie zobaczyłam, nie poznałam?

Wyprawa bez planu. Wolność. Choć ubrana w ramy ograniczeń, które akceptuję i szanuję – żywiołu rozpędzonej rzeki, zapadającego zmierzchu, intymności ostoi zwierząt.

Doświadczyłam wilgotnego lasu. Nasyciłam się nim w jedno popołudnie. To zupełnie inne uczucie, niż w przestronnym, żywicznie parującym lesie sosnowym. Czy ciemnym, pachnącym grzybami lesie bukowym. Lub też porośniętą porostami, kamiennoziemistą świerczyną. Ten wilgotny las jest pełen błota, zdradzającego nieświadomie jego mieszkańców. Poprzecinany ich ścieżkami, wydeptanymi w soczystych trawach i turzycach. W przenikającej powietrze wilgoci co jakiś czas wyczuwałam ostry zapach lisa czy dzika. Częściej lisa. Rozglądałam się wtedy ostrożnie, szukając nory. Nie znalazłam jej tam, gdzie pachniało życiem. Za to później odkryłam cały ich system, całe królestwo… puste. Nie było w nim życia. Smutek.

W plątaninie krzewów słyszałam szelesty zwierząt. Co najmniej dwa razy znalazłam się bardzo blisko łań; dostrzegłam tylko ich cienie uciekające pośród drzew. Nie zrobiły na mnie takiego wrażenia, jak udało się koziołkowi sarny. Jego szczekanie splotło się z szumem rzeki i nie wiem, co mnie wtedy bardziej zaskoczyło. Rzeka, której się tu nie spodziewałam, czy ten szczek. Bardzo go lubię. I choć wiem, że to sarna, zawsze przechodzi mnie dreszcz.

Dotykanie życia i śmierci. Życie uderzyło z niesamowitą siłą we wszystkie moje zmysły, odurzyło mnie i pobudziło. I śmierć. Statyczna. Niema. Białe czaszki. Pożółkłe czaszki. Kości objadane przez ślimaki. Kości zieleniejące. Kosteczki w wyplówkach. Cicha kupka piór. Kępki sierści znajdowane co rusz. Martwe, namoknięte ciałko pisklęcia.

Ileż można przeżyć w jedno popołudnie. Zobaczyć. Posmakować. Kwaśny smak młodych, jasnozielonych igieł świerkowych. Usłyszeć i wyczuć. Ile razy można się zagubić i odnaleźć. Poczuć żal – a zaraz potem dziką radość.

Jak można się zadziwić i zachwycić. Jaka moc jest w miejscu, w którym huby na stojącym pniu wyrastają pionowo? Głos kruka, przerywający ciszę w momencie, kiedy znajduję czaszkę dzika. Wzdrygam się. Silne, wyniosłe i delikatne postacie ciemiężyc. Całe łany ciemiężyc. Cały las ciemiężyc. Sierść, która jeszcze wczoraj a może nawet dzisiaj przemierzała las otulając sarnę – a teraz wyłuskuję ją z naziemnego legowiska. Pączkująca huba.

Jednak najbardziej mnie zadziwiło i zachwyciło, kiedy znalazłam się nad rzeką. Weszłam w las z intencją bycia właśnie w nim – i doszłam do rzeki. Kiedy stanęłam nad jej brzegiem, wpłynął we mnie jej spokój. Wraz z myślą, że wszystkie moje drogi prowadzą do rzeki. Tak było od zawsze i będzie widać na zawsze. Bez zastanowienia ruszyłam z jej nurtem, choć słońce zaczęło już przytulać policzek do koron drzew. I nie wiem, dokąd bym doszła, gdyby wezbrany nurt mnie nie zatrzymał i nie zawrócił. A już byłam gotowa zgubić się wśród obłędnie pachnących, potężnych liści lepiężników.
W zapachu mojego dzieciństwa. W zapachu wakacji i swobody.

Tak, byłam na to gotowa. Nawet tego zapragnęłam. Poczuć przygodę tak silnie, jak dziecko. Wyobraźnia pogalopowała, pomiędzy drzewami widziałam coraz więcej nieistniejących stworzeń.

A jednak tak się nie stało. Mimo, że cały ten czas zbaczałam z każdej człowieczej ścieżki. Że wędrowałam traktami zwierząt prowadzącymi w coraz głębszy głąb lasu. Że doszłam do rzeki i szłam jej brzegiem dłuższy czas. Że nie wracałam po swoich śladach. Mimo to – kiedy niebo zalśniło jarzębinowo – znalazłam się w tym zakątku lasu, z którego rozpoczęła się moja wędrówka. Jak to się stało? Jedno z wielu zadziwień.