Na szczęście to jeszcze czas poranków podniebnych. Przedsłonecznych. Nawet wtedy, gdy zagląda do nas wiatr.
Przeszłe liście skrzypiąco kapią z drzew.
Ptasiopieśni przysiadają na gałęziach.
Czczcz. Pipi. Pipi. Pipi. Kraaa. Kraaa. Ti. Ti. Ti.
Tiiii. Tiiii. Tiiii.
Pokurczone staruszki pokrzywowe gawędzą sobie z wiatrem. Potakują mu rodzinnie. Ich wysuszonym głowom coraz bliżej do zwiędłych traw.
Kraaaa. Kraaaa. Kraaaa. Wysoko. Wielogłośnie. Przestrzennie.
Nadjesionowe niebo różowieje.
xxx
Wzrok wędruje po przeciwległym zboczu.
Nieco już wyblakła feeria rudości, brązów i złocistości. Głębokiej zieleni. Mgliście poszarzałej czerni.
Żal, że nie mam w sobie tylu słów. By to uchwycić. Żeby przetłumaczyć wszystkie odcienie, niuanse, powolne odejścia i gwałtowne napływy.
Objąć w pełni choć jedno drzewo. Jesiennoletnią przemianę.
Jednego buka. Jego liście chroboczą mi nad głową.
xxx
Obraz wielobarwnej rzeki buków, świerków i brzóz. Jodeł, leszczyn, jaworów… Zalewa mnie. Pozbawia tchu.
Nagłe déjà vu. Wiosenne.
Podobny, orzeźwiający chłód i ledwielistny wiatr. Zieleń zbocza. I ten sam żal, że nie mogę. Nie dam rady odkryć, wydobyć, docenić każdego wokółzielonego oddechu góry. Wielość porażała i zachwycała. Ożywiała oczy zastygłe w wielomiesięcznej bieli.
Domknięcie.
xxx
Dzisiaj znów mogę pracować pod leszczyną. To nic, że w puchatej kurtce i wełnianej czapce, spętana kocem. Może i dziś zawita tu wiewiórka? Dźwięk jej zębów na łupinie orzecha – nie do zapomnienia.