Noc pełni księżycowej i zupełnej bezchmurności. Mój sen przenika mroźne, szkliste chrupanie.
Są!
W jednaj chwili wysuwam się z ramion Morfeusza i spomiędzy kotów. Już kilka razy badały, czym jest ten chrzęst – i teraz nawet nie drgną. Wiedzą.
Ja też wiem.
Właśnie dlatego, pełna radosnego oczekiwania podchodzę do okna. Jak najciszej. Ostrożnie. Byle niczego nie potrącić. Mają doskonały słuch a o tej porze każdy dźwięk zwielokrotnia swą obecność. Na szczęście połowa pokoju tonie w zastygłym, białym świetle.
Okno jest zaproszeniem. Portalem do innego świata. Takiego, w którym są One…
Wyruszam w głąb niego. Spojrzeniem.
Spodziewałam się a jednak…
Olśnienie.
Wielki, łagodnie prostokątny pysk szura po zakrzepłej ziemi. Moja wyobraźnia jest tak napięta, że nieomal słyszę pękanie łupinek słonecznika pomiędzy zębami.
Potężne, srebrzystopłowe ciało jaśnieje nierealnie w księżycowym świecie. Nie śmiem głębiej odetchnąć.
Spokój.
Trwanie.
Mróz. W którymś momencie ścina mnie pytaniem: a gdzie jej dziecko? Bezszelestnie schodzę po schodach i wyglądam przez południowe okno.
Ulga! Maluch zeskrobuje słonecznik pod drugim karmnikiem. Nie lśni księżycowo jak mama, kryje się w cieniu jabłoni. Lecz i tak wyraźnie widzę jego obłokanciasty kształt. Brunatnieje na śniegu. Jest mniejszy niż mama, lecz też okazały. Obserwuję go przez chwilę i uspokojona wspinam się na pięterko.
Wracam w sen.
Jednak czy może mnie otulić większym czarem?..