Obudził mnie ciężar. Wszechobecny. Wszechogarniający. Przez stalowolśniące szyby wnikał do sypialni i przesycał sobą powietrze. Moje płuca. Oczy.
Sine niebo ciążyło ku ziemi. Zawisło na rozłożystej, śnieżnotocznej leszczynie przed oknem. Czy to ona dzieliła się ze mną dojmującym poczuciem przygniecenia? Jej ugięte konary, szczelnie omotane rozmytymi wstęgami już-nie-puchu? A może oprószający ją wciąż śnieg? Albo ulotne orzechy, huśtające się na nielicznych nagich, czarnych kreskach gałęzi? Sikorkowe, grubodziobowe, gilowe…
Sypie. Mocniej i mocniej. Śnieżniej. Od leszczyny co chwilę odpadają ciemne, wieloptasie grona, strząsając srebrzysty pył.
xxx
A może to ich oczekiwanie mnie przytłacza?
Wiszą tuż nade mną… Nad moim sercem i głową.
xxx
Nim wstanę, nim porzucę Maszeńkę wtuloną we mnie w podkołdrzastej jamie – zastanawiam się, jak wygląda świat. Czy odnajdę tropy jeleni koło karmnika, czy też będę do niego brnęła przez zakolanną zaspę? Czy dojrzę góry zza mglistej zasłony?
Podnoszę się i widzę więcej. Na tle brunatnego skrawka dachu – dostrzegam wyraźnie obfitość spływających z nieba, śnieżnych potoków. Przez okno dobija się do mnie śpiewny gwar. Już nie mam złudzeń. Wstaję szybko. Moje ciało przelotnie wychwytuje, że w domu jest ciepło. To się nie zdarza lutowego poranka. Czyżby nocą nasz dom zamienił się w igloo?
Jestem coraz bardziej zaciekawiona. Jednak na mojej drodze do wyjścia tkwi futrzasta barykada. Napełniam więc pięć bezdennie pustych miseczek i przy okazji wstawiam wodę na kawę. Opatulam się szczelnie czapką, szalem i pękatą kurtką – i wychodzę.
Chcę wyjść. Naciskam klamkę, otwieram nieco – i czuję opór. Napieram całym ciałem – i szpara robi się większa. Więc to prawda. Jesteśmy w igloo. Bez wejścia. I wyjścia.
xxx
Po pewnym czasie pchania, szurania, wykopywania i wygarniania – igloo wzbogaca się o drzwi.
Wreszcie wychodzę i…
Wiem od razu, że braknie mi słów. Aby uchwycić. Zapamiętać.
Piękno. Wyczuwalny trud i głodowanie.
Wszystkie drzewnośnieżne, przytulne komnaty. Gałęzie napięte do możliwych granic. Głęboki, rozpaczliwy tunel, wygrzebany szczeciniastym brzuchem. Gęstą, srebrzystą poświatę. Obfitość i lepkość.
xxx
Zaczynam przekopywać się do karmnika.
Wciąż sypie.