Obudziłam się w nocy. Najpierw próbowałam poczuć swoje ciało. Stopa – a jakże – przygnieciona przez kota. Wyciągnęłam po omacku rękę, żeby wyczuć który czy która to i w momencie wszystko stało się jasne. Najpierw delikatne polizanie, zmiękczenie – a potem nieco mniej delikatne – dziab. Masza! Reszta mojego ciała była wolna, więc sięgnęłam po zegarek. Druga. A ja całkiem rozbudzona! Wysunęłam delikatnie stopę spod Maszeńki, wstałam i wyjrzałam przez okno. Było jasno, choć nieba nie znaczył nawet najsłabszy gwiezdny blask. Ale od dwóch dni jest tu inna siła. Potężna. Rozgwieżdżona. Rozbielona. Rozlewa się swoim giętkim, nabrzmiewającym ciałem po tym drzewnogórzystym świecie. Wydobywa go z mroku bez pomocy księżyca. Śnieg. Choć pojawił się nieśmiało dopiero co – już, jak to ma w zwyczaju – odmienił świat. Wpatrywałam się w zwielokrotnione przez niego krągłości i mój wzrok przykuł karmnik przybity do płotu. Nie nasypałam ptakom jedzenia! A biorąc pod uwagę godzinę i moje rozbudzenie, jest duża szansa że rano wstaną przede mną…
Nie chciało mi się. No co tu dużo mówić, bardzo mi się nie chciało ubierać i wychodzić na ten mroźny, zamglony, zasypany świat. Ale w obliczu śniegu mocno solidaryzuję się ze wszystkimi zależnymi od niego stworzeniami. Dużo mogłabym opowiedzieć na ten temat…
No więc ubrałam się i pobrnęłam przez zaspę do karmnika. Miałam rację, pustka. Już widziałam to stadko porannych, rozczarowanych sikorek…
Zimno. Wróciłam do domu i wsunęłam się pod kołdrę. Zasypiając, poczułam ciężar na stopie…