Obudziłam się. Czaruś, który o tej porze zapobiegliwie lokuje się tuż koło mojej twarzy – wpatrywał się we mnie z napięciem. Wstała? Nie wstała. Wstała? Nie wstała. A może jednak? Może trzeba sprawdzić dokładniej? Wąsem? Wreszcie! (Tak, wąs zwykle działa…). No i teraz Czaruś dokonuje wyboru z szerokiego repertuaru porannych pieszczot. Począwszy od delikatnego lizania po policzku, poprzez nieco bardziej szorstkie mycie mi włosów aż do przygniecenia połową Czarusia mojej szyi. Dziś, z niewiadomego powodu, poprzestał na miłosnym patrzeniu w twarz. Kiedy mu się znudziło i już chciałam wstać – Smerfik błyskawicznie wykorzystał swoją okazję do zwinięcia się w kłębek na moim brzuchu. Szczęśliwe mruczenie zatrzymało mnie w łóżku jeszcze kilka chwil.
W końcu udało mi się je opuścić. Ulokowałam się z kawą z cynamonem przed domkiem, patrząc z utęsknieniem w stronę cienia, zza którego za chwilę powinno pojawić się słońce. Otulona kocem, w czapce, przyjmuję zaskakująco zimne wietrzne podmuchy. Cały świat jest poranno-szary, ale już za chwilę, za moment… Jest! Zza gór zaczyna wystawać jeden świetlisty palec, drugi, trzeci – i lśniąca kula wytacza się z szarości. W jednej chwili drzewa na obu stokach zalewa fala złocistości, brązów, rudości i czerwieni. Żółciejącej, ciepłej zieleni. Leszczyna nade mną rozbłysła złoto na tle nieba. Dzika róża jaśnieje miękkim beżem. W tym momencie w mojej głowie rozbrzmiewa – jakby nie wystarczył mi gwałtowny szelest lekko podsuszonych liści, energiczne kucie kowalika i szczebiot sikorek – fraza z „Poranku” Griega. Tak. To taki właśnie poranek.