Od kilku dni czujnie wypatruję chwili, kiedy słońce zaczyna zbliżać się do ciemnej, świerkowej koronki na przeciwległym szczycie. Już. Wyszłam na łąkę poniżej domku. Żeby być bliżej. Światło niepostrzeżenie z jesienno-miękkiego staje się jeszcze bardziej rozmyte. Wydobywa beżową płowość pokładających się traw i rozświetla głowy trzcinnikom. Dzikie wiśnie goreją resztką czerwonych liści. Dwa buki, które ostały się na zboczu – pstrokacieją na tym tle złociście-zielono-rdzawo. Nago. Ich szczyty już oddały wiatrowi co wietrzne. Pomarańczowa kula zbliża się do zbocza – i nagle przyspiesza swój skok w mroczne, górskie odmęty. W jednej chwili pozostaje po niej lśniąca poświata. Rozmywa się powoli. Świeci pustka po zapadłej kuli.
Ale to nie koniec. Inny spektakl dopiero się zacznie. O, słyszę jego zapowiedzi w dolinie. Rozproszone, choć o tej porze zwykle było odwrotnie. Kraa. Kraa. Kraa. Na lewo, w dole. Kraa. Kraa. Kraa. Kraa. Dwa głosy po prawej. Kraa. Kraa. Po lewej. Jeden a już po chwili dołącza drugi. Jednocześnie dwa kolejne, jakby przyspieszone echo. I kolejne. I już nie słychać niczego z prawej strony, cały harmider przeniósł się na lewo. Ale wciąż ich nie widzę a robi się coraz chłodniej, chętnie wróciłabym na werandę. I nagle uświadamiam sobie, że zamilkły. Wrony. Ucichły.
Rozczarowanie. Więc dziś nie usłyszę łopotu kilkudziesięciu skrzydeł nad głową. Chmurne krakanie nie zasłoni nieba. Na pociechę, w pień tuż za moimi plecami zastukał kowalik. W dole, od czasu do czasu i coraz odleglej, odzywa się kraa. Kraa. Znalazły nowe noclegowisko. Ech… Zapada cisza. Na krótko, niedługo pojawi się nocna zmiana.