Omija mnie ta zima. Odlegle.
Omijają serduszkowymi ścieżkami sarny. Omijają dzięcioły, przysiadające modrzewiowo na krzesełkowych ogonkach. Oczy jeleni lśniące w ciemności zbocza.
Tej zimy nie wiem, ile czerwonych brzuszków gili buja się na huśtawkowym karmniku. Ile sójkowych nadlatywaczy stołuje się w Ziarnodajni pod Bukiem. Czy wiewiórki zachowały zeszłozimowy zwyczaj wskakiwania na poranny słonecznik.
xxx
Nie jestem zanurzona w tej zimie po pas. Po szyję. Po uśmiech i rzęsy. W jej błocie i śniegu. Dramatach i radościach.
W jej niewyrażalnym pięknie.
Sunę nad nią, nie dotykając stopami ziemi. Nie zostawiam swoich tropów w śniegu.
Mijamy się. Przepływamy z dala od siebie. Z rzadka zaglądamy sobie w oczy.
xxx
A ja tęsknię.
Za wieczornym wędrowaniem po północnym zboczu. Śnieżnym. Nieruchomym. Rozjarzonym jelenimi (- czy tylko? -) spojrzeniami. I nieuchronnie sypiącym śniegiem.
Za wdychaniem nocnej mgły. Odkrywaniem łańcuszków, całych kolii tropów rozrzuconych na śniegu. Pod dziką różą. Pod jabłonią. Pod bukiem. Wokół domku. Tropów istoty lekkiej jak muśnięcie na białym puchu.
Tęsknię do zbocza, kiedy zasypiam. Zamykam oczy i widzę potężne, muskularne ciała. Stale czujne. Wciąż przenikające mrok. Tęsknię po przebudzeniu, kiedy brodzę wzrokiem w strzępach ponocnej mgły. Ta tęsknota jest we mnie codziennie. Conocnie. Cowieczornie.
xxx
Jakie spotkania mnie ominęły? Z kim?
Czyje głosy? Szurania i trzeszczenia? Śpiewne nawoływania? Popiskiwania?
Odbicia łap?
Czyjego sąsiedztwa nie poznałam?
Ile śnieżnych okazji przeminęło…