Piąta rano. Czarna noc. Próbowałam wypić poranną kawę przy biurku, w domku pachnącym drewnianym ogniem – ale nic z tego. Ich głos jest dla mnie jak zew. Wyciąga mnie w ciemność o różnych porach. Więc zamieniłam ciepło domku na leżak (trawa jest mokra od rosy) i opatulona kocami, z czołówką na głowie, piję moją rytualną kawę z cynamonem pod gwiazdami. Uszy mi marzną, ale nie chcę niczego, co oddzieli mnie pod ryku. Jestem w epicentrum. Uuuu niesie się przez całą dolinę. Najbliższy jeleń stoi kilkadziesiąt metrów ode mnie, na wprost – na osuwisku. On raczej stęka u u u u. Powyżej mnie auuuu rozbrzmiewa z zarośli tarniny, tuż nad sąsiadem. Pomruki przy końcu osuwiska sugerują maleńką pozostałość buczyny. Auuu. U. U. U. Uuuu. Naprzeciwległe zbocze też rozbrzmiewa. Auu. Auu. Auu. I znów uuuu. Każda strona dźwięczy inaczej. Różnozgłoskowo. Odmiennie intonacyjnie. Czasem jest to potężny ryk. Czasem jęk. Stękanie. Pomruki. Krowie muczenie. Seria stęknięć. O, jeden zapomniał skończyć zawodzenie. Chwila ciszy – i znów. Ale dynamika jakby się zmniejszyła. Napięcie opada, nawet ja na moim leżaku to czuję. Pojedyncze pomruki. W dole swoim przeciągłym, niedomkniętym szczekiem odzywa się lis. Gwiazdy, jeszcze przed momentem gęsto rozsiane na czarnym niebie, bledną szybciej, niżbym chciała. Nie nadążam. Kilka napisanych zdań – i wszystkie znikają… Wokół mnie pojawiają się czarne zarysy gór i drzew. Ryki są coraz dalsze i cichsze. We wsi obudził się kogut a obok mnie sikorki i kowaliki. No to chyba wstał dzień?..