Piąta. Koty obudziły mnie dziką gonitwą po pokoju. Cudowna okazja, żeby wypić poranną kawę przy świetle księżyca. Niebo jest bezchmurne, obsypane migotliwą posypką gwiazd. Choć księżyc pokazuje dziś zaledwie łódeczkę swoich możliwości – jest jasno.
Piszę przy świetle księżyca. Magiczna chwila. Cisza. Warto wstać wcześnie chociażby dla niej. Napawam się nią. Szybko, bo przeczuwam, że zaraz coś się zmieni. Co tym razem? Szczekanie lisa? Pisk myszy? I nagle… Z wypalonego domu za osuwiskiem rozlega się ścinający krew w żyłach, zachrypły krzyk. Płomykówka! Jakby dała sygnał. Po krótkiej chwili nad doliną nieśmiało zaczyna nawoływać puszczyk. Tjit. Tjit. Tjit.
Szósta. Na prawo i lewo rozgłaszają to dzwony kościoła. Przy końcu doliny obudził się kogut. Puszczyk odzywa się daleko, przeniósł się w okolice szczytu. Niebo nad górami różowieje. Z rzadka słyszę opadający szeleszcząco liść. Trzaski, jakimi porozumiewa się z nami dom. Czerń gór i drzew nie zdradza, co za chwilę wydobędzie z nich wschodzące słońce.
I kiedy myślę, że to już koniec zaskoczeń – serce zamiera mi od przeraźliwego krzyku kilka metrów ode mnie. Byłam pewna, że puszczyk odleciał w kierunku szczytu. O, znów go stamtąd słyszę! Aaa, bo to nie on. Teraz już nawołują jednocześnie trzy puszczyki. Przeciągły, porażający gwizd zza płotu, po nim seria głośnych pisków – i cicha odpowiedź ze szczytu i z doliny. Co za ranek, trzy puszczyki i płomykówka. I gdzie one wszystkie były do tej pory?