Popołudnie przepływa zwolna pod zielonym, rozświetlonym sklepieniem.
Muskają się nawzajem liście buków, leszczyn i jaworów. Jeżyn, pokrzyw i trzcinników. Żywość. Wilgoć. Chłód. Niepojęte, gdy na zewnątrz taki żar.
Ziemia faluje od niepowstrzymanych, mrówczych wędrówek.
Rozbzyczane powietrze wibruje wokół skrzydeł os, pszczół, much i komarów. Lśniących i przejrzystych. Doskonałych.
Czasem zaś zatańczy pod naporem wielkiej oblatywaczki – ważki. Szerszenia o złej sławie. Niezdarnego żuka.
Bywa, że przestrzeń trąci krakanie wrony. Popiskiwanie pierwiosnka. Głuche i miarowe stukanie dzięciołowe. Gdakanie kury.
Zaszeleści leszczynowa gęstwina, rozpychana brzuszkiem gila.
Filigranowe nasionko modrzewia wpadnie do kompotu.
Czuję, jak w tym zielonojużżółkniejącym, buczącym i ćwierkającym czasie wyrównuje się mój oddech. Uspokaja rozedrgane, zmęczone ciało. Jestem wdzięczna za ten chłód. Za wilgoć. Za obfite życie.
Tylko wiewiórki… Długo ich tu nie było. Zbyt długo. Niepokój narasta we mnie z każdym orzechem zeskakującym ze stukotem z rozłożystokoronnej leszczyny. To pierwszy rok, kiedy poznaję ich smak. Jest dziwnie gorzki choć słodki. Do tej pory z radością dawałam się wyprzedzić zirytowanym, fuczącym z gałęzi istotom.
I choć cieszą mnie niezmiernie, to nie pocieszają nocne, leszczynowe pogawędki ich popielatych kuzynek.
Nasłuchuję. Czekam.