Ranek po wieczornym deszczu. Tak różny od poprzednich, kiedy ciemny błękit skrywał obietnicę upału. Szczyty gór rozmazują się w szaroniebieskiej mgle. Ależ tam się kłębi, płynie i przenika. Po chwili już nie wiem, czy to mgła czy chmura. Zapatrzyłam się na północny stok a w tym czasie znikło słońce. Choć nie, jeszcze walczy. Z trudem przeciska się między nacierającymi od dołu i od góry szarymi kłębami. Miga mi idealnie okrągła, biała-żółta kula. Bezgłośna. I już jej nie ma. Chmury, podniecone triumfem – przyspieszyły. Nasuwają się na mgłę, wyrastającą ze środka północnego stoku. Jej słupy rodzą się w coraz to nowych miejscach. Zmierzają wyżej i wyżej. Zakrywają nadpływającą czerń, by za moment połączyć się z nią i płynąć dalej już wspólnie. Na południowym niebie zajaśniał brzeg chmury, która o dziwo nie pociąga za sobą towarzyszki. Słońce ma krótką chwilę i daje z siebie wszystko. Południowe zbocze zaczyna parować jak oszalałe. Zdaje się, że za chwilę kłębiasta mgła zakryje swoją Stwórczynię. Stwórcę. Powietrze zrobiło się ciężkie od mgły. Chmury. Czuję ją. Oddycham nią. Niebo płynie coraz szybciej.
Dzięcioł bębni do taktu. Przeraźliwie zaszczekał lis.