Przejdź do treści
Strona główna » rozpamiętnik » słońce pomalowało góry

słońce pomalowało góry

Słońce pomalowało góry takimi kolorami, że nie potrafię nie iść na ich spotkanie. Docieram do skrawka ocalałej buczyny. Prześwietlona, słonecznie jasna – a mimo to strome zbocze nie pozwala tu przycupnąć nikomu i czemu więcej prócz oplatających kamienie mchów, traw i paproci. Cisza. Co jakiś czas współgra z nią silny podmuch wiatru. I trudno odróżnić, czy liście tańczące blisko ziemi właśnie osiągają kres ziemskiej podróży, czy też po raz ostatni próbują wzlecieć ku koronie. Wkoło szelesty, wietrzne i bezwietrzne. Na suche, poskręcane liście bukowe opadają te soczyste jeszcze, lecz już nie zielenią a żółcią i brązem. Słyszę, jak każdy z nich witany jest przez liściasty kobierzec. Poruszam ścierpłymi nogami i po ziemi niesie się najgłośniejszy z dotychczasowych szelestów. W tym samym momencie w górze silnie dmuchnęło. Gałęzie ocierają się o siebie skrzypiąc niepokojąco. Wirując i świecąc na tle kobaltowego nieba to złotem, to rdzą a nawet bielą – opadają kolejne liście. Kiedy opuszcza je moja uwaga – wreszcie dostrzegam drzewno-ludzkie oczy pni. Patrzą na mnie, patrzą na siebie, w niebo i w głąb lasu. Oko nad okiem, oko obok oka. Czego one wypatrują?

Nad lasem przeleciał kraczący cień. Taki las, w którym nic się nie dzieje…